Nazar (fragment)

– Karim jedzie. Kaariim!

Mężczyźni wyciągali szyje, dzieci pokrzykiwały, przepychając się do przodu, a kobiety zasłaniały ręką oczy od ostrego słońca, które skąpało zbocze Atlasu i całą wieś w kolorze złota i czerwieni. To dla Karima. Wracał do nich.

– Będą tu za jakieś pół godziny – powiedział ktoś głośno. Wszyscy śledzili wzrokiem czarny punkt, który przesuwał się powoli po krętej, kamienistej drodze.

Matka Karima, Leyla poszukała ręki męża. Duża, mocna, spracowana dłoń, której nigdy na nią nie podniósł. Byli szczęśliwym małżeństwem chociaż nie znali się przed ślubem, a decyzję o ożenku podjęli za nich, zgodnie z panującym tu zwyczajem, ich rodzice. Tarek był grubo od niej starszy, ale miał z czego utrzymać rodzinę, a tego nie można było o każdym powiedzieć. Większość mieszkańców tej zapomnianej przez Boga wioski klepała biedę. Nie było tu pracy ani żadnych perspektyw, a to bolało niemal tak jak głód. Ludzie rodzili się i umierali od lat w tych samych warunkach. I nikt nie umiał albo nie chciał tego zmienić. Rzadkie momenty radości wplatały się w codzienną pajęczynę trosk. Kiedy po urodzeniu dwóch córek, Leyla dała Tarekowi syna, pojawiło się w ich domu więcej radości czy nadziei, a sam Tarek chodził dumny jak paw.

Mały Karim od początku zjednał sobie wszystkich we wsi sympatią i bystrością. Kiedy skończył 16 lat, udało mu się znaleźć pracę w kooperatywie produkującej olej arganowy, który później sprzedawał turystom w hotelach w Agadirze. Był sprytny, wygadany, wzbudzał zaufanie, więc interes kręcił się całkiem dobrze. Dzięki niemu pracę znalazło jeszcze dwóch innych chłopców ze wsi i w ten sposób warunki życia trochę się tu poprawiły. Ale Karim marzył o czymś lepszym. Z racji swojej pracy co jakiś czas jechał do miasta, a wtedy czuł się jak w innym świecie. Dwóch jego kumpli przedostało się przez Melillę do Hiszpanii, a później do Francji. Nie było łatwo. Próbowali dwanaście razy przechodzić przez mur na granicy enklawy, ale byli zawracani przez hiszpańską straż graniczną… Nie dali za wygraną i za trzynastym razem szturmowali mur zbiorowo. Wtedy im się udało. Kilka miesięcy później napisali, że znaleźli pracę przy winobraniu i że dobrze zarabiają. Mieli nawet na widoku coś lepszego.

Karim też chciał czegoś lepszego i dlatego musiał wyjechać. Czuł, że da radę. Powiedział o swojej decyzji ojcu. Ten wiedział, że go nie zatrzyma, więc zaczął szukać pieniędzy. Cala wieś składała się na wyjazd Karima do lepszego świata. Stawiali na niego jak na dobrego konia. Bo była to pewna inwestycja. „Ma chłopak łeb – mówili sąsiedzi do Tareka… – Jest zaradny. Jak innym się poszczęściło, to jemu też. Zobaczysz, jak za kilka lat przyjedzie tu mercedesem. A że chłopak dobry, to i o nas nie zapomni”. Dwie starsze siostry Karima gorliwie mu sekundowały. Jedna marzyła o studiach w mieście, druga o wyjściu za mąż za chłopaka, którego miała nieszczęście pokochać, a ten był zupełnie goły i jak większość młodych w wiosce, bezrobotny i bez pomysłu.

W dzień wyjazdu wszyscy przyszli pod dom Karima, żeby go pożegnać. Niektórzy przynieśli mu coś na drogę. Najstarsza we wsi 88-letnia Nuza wcisnęła mu coś do ręki.

– To Nazar – wyjaśniła. – Turecki talizman, który ma cię bronić przed złymi spojrzeniami. Uważaj na ludzi.

Po Karima przyjechał jego daleki kuzyn Ahmed. Miał go podwieźć do Agadiru, gdzie Karim był umówiony z kimś, kto kazał nazywać się doktorem Salemem i oferował za 1000 dolarów bezpieczną przeprawę do Europy.

Kiedy opadła zasłona z kurzu, mężczyzn ani motocykla nie było już widać. Zniknęli za zakrętem.

Przez okno rozpościerał się widok na bezchmurne, błękitne niebo, a do środka wpadało rozgrzane do czerwoności powietrze z duszącym zapachem fig i migdałów. Laurence patrzyła na plażę, po której od rana krzątali się turyści rozstawiając leżaki i parasole. Pięciogwiazdkowy hotel kusił basenem, kortami tenisowymi i przepięknym ogrodem, w którym można było odpocząć w cieniu palmy. Ogrodnik jak co dzień podlewał trawę i krzewy. Różnojęzyczni turyści, w większości klienci agencji podroży Jetair i Thomas Cook jak co dzień rozlewali się po całym obiekcie i zapełniali plażę, na której robiło się coraz gęściej. Laurence przyjechała tutaj rok wcześniej, kiedy sytuacja w Libii stawała się krytyczna, a jej mąż lojalnie walczący u boku brata Assada, czuł że nie uniknie śmierci. Chciał przynajmniej uratować rodzinę, zapewnić im bezpieczne miejsce do życia. Spieniężył willę w Damaszku i z pomocą zaprzyjaźnionego Anglika kupił mieszkanie w Paryżu i dom na wyspie Lesbos, gdzie jako młode małżeństwo spędzali wakacje. Lesbos kojarzył im się z tym minionym, dobrym czasem, kiedy mieli tyle planów i tyle marzeń, które później się spełniały. Teraz Laurence już nie miała złudzeń. Ona i syn uszli z życiem, ale mąż został w piekle i nie było dla niego ratunku. Wepchnął ją do samolotu z ich synem, 12-letnim Ahmedem, i obiecał, że do nich dołączy, kiedy wszystko się skończy, ale obydwoje wiedzieli, że to tylko puste słowa.

Coś się działo na plaży. Jakaś kobieta stojąca na brzegu machała ręką i krzyczała histerycznie. Za chwilę podbiegli inni plażowicze i utworzyli koło. Laurence odruchowo spojrzała na śpiącego Ahmeda. Uspokoiła się. On był bezpieczny. Ale tam coś się stało. Instynktownie chwyciła aparat i pobiegła na plażę. Była z zawodu dziennikarką, stąd wydawało jej się niemal naturalne, że powinna wiedzieć, co się dzieje. W Syrii pracowała jako korespondentka agencji France Presse do momentu kiedy poznała męża. Był czarujący i wykształcony, a do tego otwarty na świat i dobrze sytuowany. Zamieszkali w dzielnicy willowej w Damaszku. Laurence miała gosposię, najlepsze ubrania i luksusowe życie. Po cichu tęskniła do pisania, ale Sami był temu przeciwny. Jakieś niefortunne zdanie mogło zaszkodzić mu w karierze. Wiadomo jako alawita miał poparcie ludzi Assada i cieszył się różnymi przywilejami, ale wokół rósł mur nienawiści. Trzeba było być ślepym, żeby tego nie widzieć.

Laurence przecisnęła się przez tłum gapiów. Morze wyrzuciło na brzeg zwłoki młodego mężczyzny. Mógł mieć najwyżej dwadzieścia lat. Ciemna karnacja i czarne kręcone włosy. Regularne i jeszcze trochę dziecinne rysy. Był w ubraniu. Laurence słyszała strzępki komentarzy po angielsku, niemiecku, włosku i w innych językach, których nie umiała zidentyfikować.

– Mój Boże, biedny chłopak. Dzieci, nie patrzcie. Ktoś zadzwonił na policję?

– To na pewno emigrant z jakiejś przepełnionej łajby, którą chciał dopłynąć do Europy.

– Powinni wyłapać tych morderców, którzy robią biznes na ludzkim nieszczęściu. Wysyłają tych emigrantów na pewną śmierć.

– Jakby siedział w domu, to by żył. A oni wszyscy do Europy jak do raju, a Europa musi dbać o swoich. Mało to mamy problemów?

– Czemu jeszcze nie ma policji?

– Ja już nie wejdę do tej wody. Może jeszcze wypłyną inni. To nie wakacje tylko jakiś horror!

– Właśnie, nie dadzą człowiekowi wypocząć.

Jakiś mężczyzna torował sobie drogę do ciała.

– Jestem lekarzem – wyjaśnił po angielsku. – Przepuśćcie mnie.

Po pobieżnych oględzinach orzekł, że śmierć nastąpiła w wyniku utonięcia zaledwie przed kilkoma godzinami. Laurence zastanowiła się, jakie to może mieć znaczenie, skoro na ratunek i tak było za późno. Zrobiła kilka zdjęć i wróciła do domu ze ściśniętym gardłem…

Po południu rybacy wyłowili z morza ciało młodej kobiety. Prawdopodobnie i on i ona byli na tej samej fatalnej łodzi.

W następnym dniu jedno ze zdjęć Laurence pojawiło się na pierwszej stronie „Le Monde”, a kilka dni później jej artykuł pt. „Globalna znieczulica” wywołał duże emocje i dyskusje. Dla Laurence było ważne, żeby dotarły one do ludzi, którzy robili wszystko, żeby nic nie widzieć.

Karim spodobał się doktorowi Salemowi już od pierwszej chwili. Był wygadany, mówił nieźle po angielsku, a przy tym patrzył Salemowi prosto w oczy i wyglądało na to, że się go nie boi. Tymczasem większość z tych, którzy do niego przychodzili, trzęśli się ze strachu, zwłaszcza jeśli nie mieli pieniędzy. Poza tym Karim był młody, silny, chociaż oczywiście niedożywiony jak wszyscy młodzi, którzy przyjeżdżali ze wsi, ale to nie był problem. I był jeszcze jeden ważny element: Karim miał zaledwie połowę sumy, którą Salem pobierał za kurs do Europy rybacka łajbą (czyli w najtańszej klasie). Stawka była dwukrotnie wyższa niż kilka miesięcy wcześniej i wynosiła 2000 dolarów.

– Jak nie masz pieniędzy, to musisz je zarobić – powiedział Salim rzeczowo.

Karim pomyślał, że nie ma innego wyjścia i że to wcale nie musi być takie złe. Salem mu imponował. Nosił eleganckie ubrania, miał samochód z kierowcą, piękny dom z widokiem na morze i młodą, śliczną zonę. Wszystko to, o czym Karim marzył.

W miarę jak Salem rozkręcał biznes, potrzebował coraz więcej pomocników, ale przede wszystkim szukał takich, którymi mógłby łatwo manipulować. To on trzymał wszystkie sznurki i tak miało zostać. Karima rezerwował do zadań specjalnych. Miał werbować klientów. Grupie od dwudziestu klientów w górę przysługiwała cena promocyjna, a Karim dostawał małą premię. Tyle że nie dostawał jej na rękę. Salem zapewniał go, że wszystko notuje i jak się uzbiera odpowiednia suma, to mu ją przekaże. Jego „agencja podroży dla emigrantów”, jak zwykł mówić z przekąsem, była najbardziej prężnym przedsiębiorstwem na terenie całego Maghrebu. Im więcej nieudaczników chciało się przedostać do lepszego świata, tym lepiej żyło się Salemowi i jego ludziom.

Karim najpierw pomagał przy przerzutach na Wsypy Kanaryjskie, ale po tym jak Hiszpanie zainstalowali radary kontrolne na wybrzeżach i łodzie z emigrantami albo wracały albo ginęły w morzu, Salem zadecydował, że przeniesie biznes do Libii, gdzie otworzyły się nowe, bardzo obiecujące możliwości robienia wielkich pieniędzy. Jedni uciekali przed wojną, przed prześladowaniami, inni przed biedą i po ratunek dla bliskich. Natomiast Zeinabou uciekała przed głupotą ludzką. Karim się z nią zaprzyjaźnił. Była młoda, ładna i lubiła się śmiać. Zgodnie z panującym w jej ojczystej Mauretanii zwyczajem, żeby móc wyjść za mąż i nie przynieść rodzinie wstydu, trzeba było osiągnąć odpowiednią wagę. Model piękna nierozerwalnie łączył się z otyłością. Matka, zgodnie z porzekadłem, że „kobieta zajmuje tyle miejsca w sercu mężczyzny, ile miejsca zajmuje w jego łóżku”, faszerowała ją od dziecka sterydami i czym się tylko dało, żeby Zeinabou nabrała ciała.. Tymczasem Zeinabou była drobna i szczupła. Nie czekała aż wygonią ją z domu. Sama zadecydowała i uciekła. Nie miała pieniędzy na opłacenie podroży do Europy, więc płaciła ciałem. Trwało to dwa lata zanim w końcu udało jej się znaleźć na pontonie, który dotarł do Malty.

Magiczne ręce Solomona ślizgały się po mistrzowsku po naoliwionych plecach Frau Holtz przynosząc ulgę, a chwilami wytrawną pieszczotę. Centymetr po centymetrze rozmasowywały wszystkie mięśnie i ścięgna. Bezbłędnie rozładowywały napięcia i docierały do ognisk bólu. Solomon był mistrzem ajurwedyjskich masaży.

Frau Holzt korzystała z salonów masażu w wielu miejscach na świecie i umiała docenić kwalifikacje Solomona. To dzięki niej właściciel hotelowego spa we Frankfurcie, dyrektor Cavall (były emigrant z Włoch) zgodził się zatrudnić, na próbę, wynędzniałego uchodźcę, który przedostał się do Niemiec po karkołomnej podroży, tylko w tym, co miał na sobie. Ale miał cudowne ręce. Frau Holtz poznała je po raz pierwszy kiedy była na wycieczce w jego kraju, Sri Lance. Hotel, w którym się zatrzymała oferował usługi w postaci masażu ajurwedyjskiego i pani Holtz skwapliwie z tego skorzystała. Solomon mówił biegle po angielsku i na jej prośbę opowiadał o rodzinie i o Dżafnie, prowincji z której pochodził. Frau Holtz dowiedziała się, że rodzice i brat Solomona zginęli na skutek tsunami, że on sam ledwo przeżył, ale wszystko stracił. Potem przesiedział rok w obozie Tamilskich Tygrysów, którzy dopuścili się strasznych zbrodni w czasie wojny cywilnej.

Solomon ciągle przed czymś uciekał. Strach był integralną częścią jego codziennej egzystencji. Właściwie nie umiał już się nie bać, ale chciał dalej żyć. Po przyjeździe do Colombo niemal błyskawicznie opanował technikę masażu. Miał szczególny dotyk. Zajął miejsce swojego nauczyciela, kiedy ten zachorował. Kilka miesięcy później ożenił się z córką sąsiadki z Dżafny i stał się ojcem Mahindy.

Właśnie Mahinda był powodem jego decyzji i tej żelaznej determinacji z która dążył do celu. Tym celem była Europa, pieniądze, które mógł tutaj zarobić i nadzieja, że znajdzie ratunek dla syna. Chłopiec urodził się z rzadką wadą serca i tylko operacja mogła mu przywrócić zdrowie, a na nią Solomon nie miał pieniędzy. Zresztą lokalni chirurdzy nie podjęliby się przeprowadzenia tak skomplikowanego zabiegu. Frau Holtz obiecała pomoc na miejscu, ale do Europy musiał się przedostać sam.

Dochodziła dwudziesta pierwsza. Połowa września. Solomon właśnie kończył ostatni masaż. Był bardzo zmęczony, bo masował z małą przerwą od dziewiątej rano, ale rozpierała go radość, że w końcu będzie mógł wysłać pieniądze żonie, która odłoży je na operację dla Mahindy. Przez pierwszy miesiąc pracował za darmo, bo miał to być test jego umiejętności. W międzyczasie dyrektor Cavall pozwolił mu zamieszkać w nieogrzewanym magazynie i stołować się raz na dzień w bufecie dla personelu. Powiedział, że jest z niego zadowolony i że piętnastego dnia każdego miesiąca będzie wypłacał Solomonowi tysiąc euro, a gdy ten zalegalizuje swój pobyt, to może nawet więcej… Cavall zauważył, że odkąd Solomon zaczął pracować w spa, klientów na masaże przybywało i wszyscy chwalili jego fenomenalny dotyk.

Życie Solomona zaczynało się układać. Tysiąc euro przeliczone na rupie to bogactwo. Żeby tylko znowu mógł spać…

Pod powiekami ten sam koszmar! Prześladuje go od miesięcy. Może dlatego, że to nie sen, tylko rzeczywistość, która jest koszmarem. Są na pełnym morzu… Ściśnięci jak sardynki. Najwięcej Pakistańczyków, ale jest też trochę rodaków i dwóch jego kolegów z Dżafny. W sumie jest ich dwudziestu w małej, starej rybackiej łodzi, którą wyremontował hinduski marynarz. Ma słaby motor, ale o tym wszyscy wiedzieli. Nowy kosztowałby krocie, zresztą nie chodzi tu o to, żeby gdzieś dopłynąć. Chodzi o to, żeby się doczekać. Doczekać aż któryś z przepływających okrętów zechce ich wziąć na pokład. Starannie oznaczyli na mapie węzłowe szlaki, gdzie jest największy ruch. Ale na razie nic. Tylko warkot motoru i wiatr.

Czekają. Mijają godziny. Zaczyna brakować wody. Po zmroku szansa, że ktoś ich zauważy będzie nikła. Zostało im jeszcze jakieś pięć godzin do zmierzchu. Na szczęście morze jest spokojne. Kołysze ich nędzną nadzieję. Nie rozmawiają. Trzeba oszczędzać siły. Słońce praży i oślepia. Pakistański marynarz ma wprawny wzrok. Widzi coś w oddali po lewej stronie burty. Krzyczy i gestykuluje. Solomon nie rozumie jego języka, ale domyśla się znaczenia słów. Wszyscy patrzą w kierunku zbliżającego się punktu. Teraz rozwiązują się języki. Krzyczą jeden przez drugiego. Jaka to flaga? Prawdopodobnie to australijski statek… Tutaj pływa ich najwięcej. Jesteśmy na jego drodze. Muszą nas zauważyć.

Nie musieli. Przepłynęli obok. Przyszła noc. Wszyscy trzęsą się z zimna i ze strachu. Nie mają już ani wody, ani nadziei. Starszy człowiek umiera na ich oczach… Za nim oni wszyscy. Wpadają w czarną czeluść wody. Są bezwładni. Nie mogą wydobyć z siebie głosu ani zrobić żadnego ruchu. Nie mogą się bronić. Tak kończył się koszmar.

W rzeczywistości finał był inny. Salomon obudził się na pokładzie hiszpańskiego okrętu, który brał udział w operacji Atalanta. Miał na sobie koc, a obok stała butelka wody. Usłyszał miękki, kobiecy głos:

– Are you ok?

Tak poznał Laurence…

Po wiadomości o śmierci męża z rąk bojowników Daesh, Laurence odwiozła syna do rodziny we Francji, a sama rzuciła się z impetem w wir pracy. Chciała w ten sposób stłumić smutek i żałobę. Wysyłała korespondencje do francuskiego „Le Monde” na temat sytuacji uchodźców i emigrantów, którzy ciągle napływali do Europy z różnych stron świata, a po kilku miesiącach wyjechała do Dżibuti, gdzie została zatrudniona jako konsultantka w ramach operacji Atalanta. Znajomość języków i problemów związanych z emigracją łączyły się u niej z autentyczną pasją pomocy ludziom. Wszędzie jej było pełno i wszędzie znajdowała przyjaciół. Przez kilka miesięcy pracowała jako ochotniczka w tureckim obozie dla uchodźców w Adanie. Wykorzystując stare znajomości wśród dobrze usytuowanych i zamożnych przyjaciół, namówiła ich na sfinansowanie stacji pomocy emigrantom na morzu (MOAS), dzięki której udawało się uratować życie wielu ludzi.

Jedna z takich właśnie osób była Samyawit.

Samyawit pochodziła z Erytrei. Była w drodze prawie dwa lata zanim dotarła do libijskiego portu w Misracie. Mówiła po angielsku, była młoda i żądna wiedzy, ale przede wszystkim zdeterminowana i uparta. Wiedziała przed czym ucieka i czego najbardziej pragnie. Nie chciała nosić karabinu w erytrejskim wojsku ani rodzić dzieci bez przyszłości. Marzyła jej się praca w biurze i godne warunki życia. Takie, o których czytała w Internecie, kiedy sprzątała u włoskiego ambasadora.

Po obozie dla uchodźców w Shagarab w Sudanie, przeprawie przez pustynię i po wyjściu z piekła spadających bomb w Trypolisie nic już nie było straszne. Słyszała, że na morzu giną ludzie, bo przemytnicy oszczędzają na bezpieczeństwie i czasami posyłają emigrantów na pewną śmierć. „Jak się ma tylko pięćset dolarów w kieszeni, to nie ma wielkiego wyboru. A poza tym przecież nie muszę trafić na mordercę” – myślała Samyawit i posłuchała rady znajomego, który polecił jej niejakiego Karima.

– To prawa ręka tego Salema, który każe się nazywać doktorem i wszystkim tutaj trzęsie. Jego gang jest najsilniejszy w tym regionie. Ma macki wszędzie. Ale do chłopaka ma słabość. Ten jest młody i jeszcze nie zdążył się zepsuć. Zapytaj go. Może ci pomoże.

Samyawit posłuchała i trzy dni później wchodziła razem z dwudziestoma innymi emigrantami do łodzi, na której ktoś wymalował białą farbą słowo „NAZAR”. Podobno zrobił to sam Karim, bo łódź należała do niego. Dostał ją od Salema. Karim stał przy brzegu i rozmawiał z somalijskim marynarzem. Uśmiechnął się do dziewczyny. Czuł, że jej się podoba. „To dobry znak – pomyślała – bo skoro on też płynie, to na pewno zadba o nasze bezpieczeństwo”. Łódź zapełniała się coraz bardziej, aż w końcu nie można już było wcisnąć nawet palca. Mimo tego widziała, jak po negocjacjach Kairm pozwolił jeszcze wejść dwóm pasażerom (kobiecie i mężczyźnie). Usadził ich w najgorszym miejscu przy motorze. Z reguły tam właśnie lokowano tych, co nie zapłacili pełnej kwoty. Karim miał miejsce z przodu w warunkach najbardziej komfortowych. Przeliczył pieniądze i oddał część stojącemu na brzegu mężczyźnie. Odbili od brzegu.

Podróż nie trwała długo. Mniej więcej po godzinie w łodzi pojawiła się woda. Karim rozpaczliwie usiłował dodzwonić się do Salema, żeby ten przysłał jakiś kuter, bo inaczej się potopią, ale komórka milczała. Podobnie jak wtedy, kiedy szukał pomocy dla klientów, których łódka wywróciła się na oczach Karima zaledwie kilkaset metrów od brzegu. Na tej łódce była Fatima, dziewczyna z sąsiedniej wioski. Zaufała mu. Ale co on mógł zrobić? Wykonywał polecenia Salema. Nie miał na rękach krwi, ale widział jak goryle Salema wyrzucają do morza Somalijczyka za to, że nie zdjął ubrania, kiedy mu kazali, jak gasili papierosy na skórze innego albo jak gwałcili dziewczyny na brzegu zanim weszły na pokład. Widział ciała potopionych i rozpacz ich bliskich. Czuł swoją bezsilność i wstyd, który palił go jak prawda. Był przecież wspólnikiem tych, którzy mordowali. Był po ich stronie. Salem kazał płacić z góry i w gruncie rzeczy nie obchodziło go, co się później działo.

– Nie bądź taki wrażliwy – mówił do Karima – Allah im wynagrodzi.

Kiedy Karim upomniał się o zarobione pieniądze, Salem dał mu starą, podziurawioną łódkę, którą Karim powoli reperował z pomocą znajomego marynarza. Salem mówił, że ma do niego słabość. Uważał się za kogoś w rodzaju mentora.

– Jak zmądrzejesz, to będziesz wiedział, co zrobić. Dużo się u mnie nauczyłeś.

Karim wiedział, co zrobić. Chciał uciec i zapomnieć. Zacząć na nowo. Skorzystał z tego, ze Salem wyjechał w interesach do Turcji.

Sytuacja na łódce robiła się coraz bardziej dramatyczna. Jeden z pasażerów, rosły Libijczyk, wyciągnął z kieszeni pistolet i groził Karimowi, a później związał go, żeby ten mu nie przeszkadzał…

– Jest nas tu za dużo. To z twojej winy i to ciebie powinniśmy wyrzucić, ale nie chcę problemów z twoim szefem. Dawaj tych, co przyszli ostatni. Ich miało tu nie być.

Później stało się to najgorsze, niepojęte i nieludzkie. Chłopak i dziewczyna zostali wyrzuceni za burtę. Nikt nie oponował, bo wszyscy się bali. Gorączkowo wylewali wodę, ale łódź wypełniała się nią przy każdej większej fali. Kiedy woda całkiem zalała motor, sytuacja była już beznadziejna. Samyawit widziała rozpacz i bezsilność w oczach siedzącego przed nią Karima… „Ze związanymi rękami nie ma żadnych szans” – pomyślała. Nie bacząc na Libijczyka, po kryjomu rozwiązała go. Chwilę później usłyszeli warkot śmigłowca. Nie wszystkich udało się uratować. Łódka przewróciła się, kiedy niektórzy zaczęli wstawać, żeby ściągnąć na siebie uwagę patrolu.

Obóz dla uchodźców w austriackiej miejscowości Traiskirchen pękał w szwach. Byli tu emigranci i uchodźcy z różnych stron świata, o rożnym kolorze skóry i rożnego wyznania. Dostali schronienie, jedzenie i nadzieję na lepsze jutro. Ale ta nadzieja mogła okazać się krucha. Większość z przybyłych starała się o azyl. Najpierw byli rejestrowani, wypełniali rozmaite dokumenty, następnie byli poddawani szczegółowemu przesłuchaniu, a później zaczynało się czekanie. Gryząca niepewność, niezabliźnione rany po traumatycznych przeżyciach i myślenie o tych, którzy zostali w domu albo zginęli w podróży. Niektórzy zabijali czas grając w szachy albo w domino, inni gorączkowo słuchali radia i szukali kontaktu z rodziną, jeszcze inni opowiadali swoje historie, spekulowali o przyszłości albo dyskutowali o polityce. Niektórym udawało się zawiązać przyjaźnie. Łączył ich wspólny los i potrzeba ludzkiej solidarności.

Karim i Samyawit, którzy niemal cudem uniknęli śmierci dzięki akcji ratowniczej MOAS i włoskiego śmigłowca, dotarli do obozu w tym samym czasie i od tego momentu niemal się nie rozstawali. Nie było już miejsc w budynku, więc zamieszkali w namiocie, do którego dokwaterowano młode syryjskie małżeństwo, dwóch Irakijczyków i uchodźcę ze Sri Lanki imieniem Solomon. Po dwóch latach wszyscy oprócz Karima dostali azyl i statut uchodźcy. Jedni wyjechali do Niemiec, inni do Szwecji. Dzięki Laurence Karim znalazł pracę w unijnej organizacji do spraw uchodźców. Pomagał w zatrzymywaniu przemytników. Znał ich sposób działania, drogi przemytu, znał bossów, którzy zazwyczaj byli niewidzialni.

Karim nie mógł oderwać wzroku od gry kolorów na zboczach Atlasu, które powoli ogarniał pogodny zmierzch. Wjeżdżał do swojej wioski. Poznawał jej zapach i niepowtarzalność. Czuł, że jest u siebie. Już przy zakręcie czekały na niego dzieci, które biegły u boku wyładowanego po sufit jeepa.

– Jest, nasz Karim, już jest!

Wszyscy go ściskali, poklepywali i dotykali, jakby chcieli się upewnić, że to naprawdę on. Minęło prawie pięć lat odkąd wyjechał. Leyla i Tarek patrzyli na niego pytająco.

Najważniejsze, że wrócił. Nazar obronił go przed złem.

< Powrót